Chorwacja 2012

ETAP 1 - Austria

Przygotowania do wyjazdu odbyły się w sumie w przeciągu kliku dni przez sesję egzaminacyjną, która dała mi nieźle w kość. Naszym pierwszym zaplanowanym punktem podróży było odwiedzenie Mondsee w Austrii (nie do końca po drodze do Chorwacji, ale zdecydowaliśmy się tam zatrzymać) i spędzenie trochę czasu w Alpejskich okolicznościach przyrody. 


Wyjazd wypadł nam na 12 lipca i ruszyliśmy w trasę z samego rana. W Czechach na pierwszej stacji okazało się, że koron to nikt z nas nie ma... Całe szczęście mieliśmy zapas plastikowych pieniążków i było jak płacić. Na czeskich górkach trochę brakowało nam mocy i nawet dodatkowe pasy ruchu życia nam zbytnio nie ułatwiły, gdyż włączenie się z nich z powrotem do ruchu było nie lada wyzwaniem, a oczywiście starego busika nikt nie chciał wpuścić. Trasa przez Czechy przebiegła bez większych przygód i nawet nie staliśmy za długo w korkach. Kiedy wjechaliśmy do Austrii, na mojej twarzy pojawił się uśmiech gdy zobaczyłem kulturę jazdy po tamtejszych drogach. Trasa, można powiedzieć, była wręcz nudna i urozmaicałem ją sobie od czasu do czasu wyprzedzaniem ciężarówek (Kamila spała pół drogi jak nie lepiej, więc trzeba było samemu wymyślać rozrywki). W końcu dojechaliśmy do Mondsee i zatrzymaliśmy się na noc na parkingu przy stacji benzynowej (miejsce wbrew pozorom całkiem niezłe, gdyż stacja nie znajduje się przy głównej drodze i trzeba do niej nawet kawałek dojechać). Korzystaliśmy z pogody (pochmurnej, ale za to ciepłej i bez deszczu) i podziwialiśmy okoliczności Alpejskiej przyrody.













Po przebudzeniu się na parkingu następnego dnia wyjrzałem zza zasłony i moim oczom ukazał się elegancki busik, którego właściciele najpewniej też zatrzymali się na nocleg.


Niestety jednocześnie z tym widokiem stało się jasne, że pogoda się załamała i nici ze zwiedzania miasteczka. Chciałem się ogarnąć i zbadać autko i właścicieli, ale zanim się pozbierałem, to bus rozpłynął się w powietrzu (czytaj: odjechał). Po ogarnięciu się poszliśmy jeszcze podziwiać widoczki i jak wracaliśmy, zauważyłem dwóch typków oglądających naszego busika. Podeszliśmy do nich i okazało się, że to dwóch młodych Austriaków i jeden z nich również posiada T3 (jednak akurat innym autem byli w tamtej chwili). Oglądał busa bo jego uwagę przykuł baranek położony na progach (wyjaśniłem mu, że to zły pomysł aby robił tak w swoim). Pogadaliśmy chwilę i później każdy z nas udał się w swoją stronę.

Na ten dzień mieliśmy zaplanowany dojazd już do samej Chorwacji do miejscowości Umag. Wyruszyliśmy na autostradę i wkrótce wjechaliśmy w najpiękniejszą część Alp. Widoki zapierały nam dech w piersiach, a deszczowa aura i nisko wiszące chmury dodatkowo dodały trasie klimatu. Największe wrażenie robiły na nas kilkudziesięciometrowe wodospady, które w miejscu gdzie spadały przypominały już praktycznie deszcz, a także typowe chatki stojące wysoko w górach (gdzie bus pewno nawet na pierwszym biegu by się nie wdrapał).



Przejazd przez góry mocno się dłużył, gdyż na długich i stromych podjazdach jechaliśmy często nie szybciej niż 40km/h. Nadrobiliśmy za to zjeżdżając z gór rozpędzając się nawet do 130km/h (oczywiście na luzie, bo silnik i skrzynia inaczej by się rozleciały). Już w niedalekiej odległości od granicy pomyliliśmy pas ruchu którym mieliśmy jechać, co kosztowało nas dodatkowych 30 kilometrów. Kiedy wjechaliśmy w końcu do Słowenii, zaczęliśmy czuć się jak u siebie... kierowcy znowu nie przestrzegali przepisów i nawet nas kilka razy obtrąbiono na co bardziej stromych podjazdach (co tam, że były 3 pasy ruchu dla każdego z kierunków jazdy, dla niektórych to widocznie za mało). Chcieliśmy Słowenię przejechać jak najszybciej i rzeczywiście trasa minęła w miarę sprawnie (albo po prostu nie zapadła nam zbytnio w pamięć, bo traumatyczne wspomnienia ponoć się zapomina). Kilka kilometrów przed granicą z Chorwacją znowu zaczęliśmy piąć się pod górę, jednak tym razem droga była wąska i uzbieraliśmy za sobą cały sznurek aut, który nagle zniknął jak wjechaliśmy na ostry i kręty zjazd w dół (najwidoczniej kierowcy potrafili tylko pod górkę szybko jeździć). Zjazd zaprowadził nas do samej granicy, gdzie ku naszemu zaskoczeniu nikt nawet nie sprawdził nam dokumentów, strażnicy tylko pomachali, żeby jechać dalej. Byliśmy już zmęczeni trasą aż nagle minęliśmy tablicę z nazwą Umag.

Etap 2 - Witaj Chorwacjo!

Wjazd do miasteczka przyniósł nam ulgę, jednak nie na długo. Otóż nigdzie nie widać było miejsca, które pozwoliłoby nam na postój i nocleg. Tak więc zatrzymaliśmy się zaraz przy głównej drodze, przy klubie do grania w boule i ruszyliśmy pieszo na poszukiwanie dogodnego miejsca na nocleg. Chodziliśmy tak aż do zmierzchu i nie znaleźliśmy nawet kawałka placyku czy parkingu, który by się nadawał. Wróciliśmy do auta i stwierdziliśmy, że trzeba poszukać dalej od centrum. Wjechaliśmy w wąskie uliczki dzielnicy mieszkalnej i przejeżdżając przez nią powoli traciliśmy nadzieję. W końcu jednak gdy wyjechaliśmy z zabudowań, naszym oczom okazał się spory parking, na którym stało kilka samochodów. Od razu wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce. Stanęliśmy na końcu parkingu obok kilku aut i zaczęliśmy szykować się do spania. Ta noc była spokojna, w przeciwieństwie do następnej...


Następnego dnia postanowiliśmy się całkiem wyluzować wygrzewając brzuchy na słońcu. Wyruszyliśmy busikiem na poszukiwanie jakiegoś przytulnego zakątka, gdzie moglibyśmy poplażować, jednak okolice Umagu okazały się być zabudowane praktycznie do samej wody. Nie poddawaliśmy się jednak i wyruszyliśmy w stronę wyjazdu z miejscowości, gdzie oczom naszym ukazała się niepozorna drewniana tabliczka ze strzałką i napisem „Beach Bar”. Stwierdziliśmy, że jak jest beach bar to i kawałek plaży się znajdzie. W retrospekcji miejsce nie było niczym ciekawym, ale tamtego dnia po nużącej trasie wydawało się być naprawdę super. Spędziliśmy tam większość dnia grzejąc kości na słońcu i taplając się w wodzie.






W godzinach popołudniowych zdecydowaliśmy się na zwiedzanie starówki miasta, która mimo niedużych rozmiarów okazała się bardzo urokliwa. Wieczorem wróciliśmy na plażę, ale nie po to by się opalać, ale by uzupełnić zapas wody w busiku. Aby to zrobić napełnialiśmy składane wiaderko wodą z prysznica plażowego, która następnie lądowała w plastikowym zbiorniku i dopiero była niesiona do busa. Miny miejscowych były bezcenne, ale my za to napełniliśmy zbiornik do pełna. 


Busikiem łatwo było się wcisnąć w darmowe miejsce parkingowe :)






W restauracji nad wodą połowa stolików była zalana przez te rozbryzgi



Po dniu spędzonym na słońcu i zwiedzaniu wróciliśmy na ten sam parking na którym staliśmy poprzedniej nocy.

Stając na noc zadbaliśmy o nasze bezpieczeństwo, postawiliśmy busa w części parkingu dalej od ulicy, wśród kilku innych aut, a od środka połapaliśmy drzwi taśmami tak aby nie można było ich otworzyć w łatwy sposób od zewnątrz. Ta pierwsza noc była jednak dość gorąca i zdecydowaliśmy, że lekko uchylimy okno przy kuchence, żeby choć trochę powietrze się ruszało. W nocy nagle zbudził nas alarm czujnika tlenku węgla (który z kominka lodówki powolutku przez szparę w oknie wdzierał się do busa), głośny jak same trąby jerychońskie. Sekundę później Kamila zaczęła krzyczeć w panice i histerii i przy jej krzyku dźwięk alarmu wydawał się wręcz cichy (naprawdę nie miałem pojęcia, że człowiek może tak krzyczeć i nigdy w życiu nie słyszałem czegoś choćby podobnego). Wiedziałem, że sytuacja nie jest zbyt groźna (w końcu po to kupiłem alarm, żeby nas ostrzegał zanim się potrujemy) jednak Kamila była przekonana, że za kilka sekund wyzionie ducha. Nasze zabezpieczenie drzwi dodatkowo pogorszyło sytuację, bo okazuje się, że w panice (która przez krzyki Kamili i mi się w końcu udzieliła) odwiązanie tych cholernych taśm wcale nie jest takie proste. W końcu jednak udało się otworzyć suwane drzwi i odetchnąć świeżym powietrzem. Ciężko nawet stwierdzić ile czasu trwała cała sytuacja, gdyż sekundy wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Dodatkowo nie pamiętałem jak wyłączyć alarm, więc usiłowałem dostać się do baterii, przy czym jeszcze rozciąłem sobie palca. Na resztę nocy otworzyliśmy dach w busie i mieliśmy głęboko gdzieś czy zwrócimy na siebie uwagę. W świetle tego co się działo wcześniej, jakoś nic innego nie wydawało się już straszne. Tej nocy już nie zmrużyliśmy oka.


Na następny dzień zaplanowaliśmy wyruszenie w dalszą trasę i tym razem postój na campingu.



Etap 3 - Początek przygody

Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża chcąc znaleźć jakiś prywatny nieduży camping, gdyż powiedziano nam, że praktycznie jest praktycznie jeden na drugim. Przejeżdżaliśmy każdą uliczkę każdej nadmorskiej miejscowości i małych campingów jakoś widać nie było. Zajechaliśmy do recepcji jakiegoś większego campingu i po usłyszeniu ceny postoju uciekliśmy stamtąd jak najszybciej. Mieliśmy odpaloną mapkę na nawigacji (choć bez wyznaczonego celu) i pokazywała ona, że zbliżamy się do małego półwyspu. Wjechaliśmy na szutrową dróżkę i podążaliśmy lasem w głąb półwyspu z nadzieją na znalezienie choćby kawałka plaży i miejsca na spokojny nocleg, bo camping już sobie odpuściliśmy. Dróżka jednak nagle się skończyła pod płotem… campingu. Zdecydowaliśmy się zawrócić i znaleźć bramę wjazdową, aby dowiedzieć się jaka jest cena, skoro już przypadkiem znaleźliśmy camping. Okazało się, że warunki cenowe nie były najgorsze i postanowiliśmy zostać na noc. Dzień na campingu okazał się być chyba najnudniejszym ze wszystkich spędzonych w Chorwacji, ale po naszych wcześniejszych przygodach niespecjalnie nam to przeszkadzało i wykorzystaliśmy każdą chwilę lenistwa. Pospacerowaliśmy trochę po campingu i jego okolicach, zajęliśmy się sprawami bardziej przyziemnymi typu pranie, ale z grubsza większość czasu spędziliśmy w busiku popijając niskoprocentowe trunki i się relaksując.




Odwalało nam czasami. Miśkowi też.



Będąc na campingu zaplanowaliśmy już bardziej szczegółowo dalszą trasę (w sumie dzięki panu, który chciał nam wcisnąć wycieczkę statkiem do kliku miejscowości) i postanowiliśmy tym razem znaleźć ciekawsze miejsce na postój.

Byliśmy wypoczęci, humor nam dopisywał i ruszyliśmy w trasę. Pierwszym punktem naszej dalszej wyprawy miała być urokliwa miejscowość Novigrad polecana przez pana wciskacza wycieczek. Dojechaliśmy do miejscowości, zaczęliśmy szukać miejsca parkingowego, przejechaliśmy każdą możliwą uliczkę, niektóre nawet dwa razy i nie znaleźliśmy ani kawałka miejsca do zaparkowania samochodu! Miejscowość obejrzeliśmy sobie z wnętrza auta, stwierdziliśmy, że to wystarcza i ruszyliśmy dalej. Nieopodal natknęliśmy się na urokliwy gaik oliwny.





Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej w trasę. Jadąc wzdłuż wybrzeża podziwialiśmy widoki i piękną pogodę.




W pewnym momencie jechaliśmy wzdłuż urokliwej zatoczki i z daleka wypatrzyliśmy pustą plażę. Nie wiedzieliśmy, czy jest tam w ogóle dojazd, odbiliśmy z głównej drogi na wąską, skręcającą mniej więcej w kierunku plaży, minęliśmy klika domków stojących przy bardzo stromej i wąskiej uliczce miejscowości (jeśli można to tak nazwać, bo było tylko ok. 5 budynków) i wyjechaliśmy przy pozostałościach starego nabrzeża dla rybaków przy którym zacumowanych było kilka łodzi. Zaraz za nabrzeżem zaczynała się nasza wypatrzona plaża. Miejsce urzekło nas od początku, woda była cudowna i moglibyśmy stamtąd się w ogóle nie ruszać. Cały dzień spędziliśmy na byczeniu się.











Jeszcze przed zachodem słońca postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Fajnie byłoby zostać przy tej zatoczce, jednak w Chorwacji jest zakaz campingowania na dziko i nie chcieliśmy ryzykować mandatu. Naszym następnym planowanym punktem podróży było Rovinj i udaliśmy się w tamtą stronę. Trasa prowadziła przez nadmorskie wzniesienia i była wyzwaniem dla naszego małego dieselka. Po drodze natknęliśmy się na zatoczkę, która jak się później okazało wchodziła kilka kilometrów w głąb lądu.



Zabawiliśmy tam chwilę i ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy kilka miejscowości nie znajdując ciekawego miejsca na nocleg. W końcu zrobiło się ciemno, my łykaliśmy kolejne kilometry aż minęliśmy tabliczkę z nazwą Rovinj. Skoro już dojechaliśmy do miejscowości, to postanowiliśmy zrobić zakupy, a na parkingu pod marketem spotkaliśmy ładnego busika, niestety bez właścicieli.


Po zakupach przyszedł czas na szukanie noclegu. Za cel obraliśmy sobie znalezienie parkingu podobnego do tego z Umagu. Jeżdżąc jednak po miejscowości okazało się, że znalezienie miejsca na postój wcale proste nie jest. W końcu wpadliśmy na pomysł, aby w nawigację wstukiwać skrajnie położone uliczki miejscowości z nadzieją na znalezienie czegoś ciekawego. Po chwili błądzenie natrafiliśmy na dzielnicę mieszkalną z ładnie zadbanymi kilkurodzinnymi domkami, co już zapowiadało bliskość większego parkingu. Jadąc przez dzielnicę zobaczyliśmy zjazd na asfaltowy placyk osłonięty krzaczorami i drzewami, poza bezpośrednim widokiem z ulicy. Wjechaliśmy na niego (byliśmy już padnięci) i postanowiliśmy zatrzymać się na noc. Placyk prawdopodobnie kiedyś był parkingiem, bo w tej chwili stały na nim dwa wrastające w ziemię samochody, stara koparka i samochód campingowy (tylko zaparkowany bez właściciela). Ponieważ te wrastające wraki nie nosiły żadnych śladów wandalizmu, to stwierdziliśmy, że okolica jest bezpieczna. Noc minęła bez żadnych niespodzianek, a na następny dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie miasta.

Plany planami, a życie życiem i zamiast na zwiedzanie musieliśmy udać się do ośrodka zdrowia. Po opalaniu wcześniejszego dnia Kamilę dopadło straszne uczulenie od słońca a dodatkowo użądliła ją jeszcze osa i zdecydowaliśmy się odwiedzić lekarza. Polski ubezpieczyciel podał nam przez telefon adres ośrodka, wstukaliśmy go w nawigację i okazało się, że to prawie prosta droga od naszego miejsca nocnego postoju, więc trafiliśmy bez problemu. Gorszą sprawą okazało się za to znowu znalezienie miejsca do parkowania. Ośrodek położony był przy wąskiej jednokierunkowej uliczce, przy której co prawda można było stawać, ale wszystkie miejsca były zajęte. Będąc zdesperowany włączyłem światła parkowania w dowolnym miejscu (czyli awaryjne) i zastawiłem chodnik. Całe szczęście za chwilę jeden z zaparkowanych samochodów wyjeżdżał i zwolnił miejsce, które jednak okazało się być tylko trochę dłuższe od busa, ale dzięki dobrej zwrotności udało mi się wcisnąć (jeśli ktoś nie umie parkować równolegle, to do Chorwacji nie ma po co jechać ;)). Miejsce posłużyło nam już za postój na resztę dnia. Po wizycie u lekarza kupiliśmy odpowiednie leki i ruszyliśmy na zwiedzanie. Rovinj naprawdę nas urzekło swoją śródziemnomorską zabudową i wąskim zachwycającymi uliczkami. Trafiliśmy też do małej pizzerii, w której zjedliśmy chyba najlepszą w życiu pizzę (od razu dowiedzieliśmy się też, że w Chorwacji nie znają pojęcia sosu czosnkowego, u nich takie coś w ogóle nie istnieje).

















Wracając do busa po zwiedzaniu trochę pobłądziliśmy i nadłożyliśmy drogi ale udało się w końcu do niego trafić. Było jeszcze wczesne popołudnie, ale tym razem nie mieliśmy zamiaru szukać noclegu po ciemku i ruszyliśmy w trasę. Następnym planowanym przystankiem była Pula.


Etap 4 - Bezdroża

Jadąc do Puli postanowiliśmy nie trzymać się głównych dróg i zjechaliśmy w boczne szutrowe pokryte wszechobecnym białym pyłem. Pierwszy zjazd zaprowadził nas kilka kilometrów przez las do jakiegoś nieoznakowanego campingu z postawionymi małymi drewnianymi domkami i wbetonowanymi w ziemię przyczepami, gdzie droga się kończyła i trzeba było zawrócić. Wróciliśmy więc na główną drogę i zjechaliśmy w następny bardziej obiecujący zjazd. Drogi, mimo, że szutrowe, oznaczone były na nawigacji, więc wybrałem taką, która prowadzi aż do morza. Tłukliśmy się lasem kilkanaście kilometrów mijając opuszczone i działające plantacje i gospodarstwa, wszystko dookoła nas pokryte było białym pyłem i nawet nasz busik powoli zaczął zmieniać kolor. We wstecznym lusterku widać było tylko unoszącą się białą chmurę. Zdjęć niestety nie ma, bo Kamila sobie smacznie spała kiedy ja walczyłem z wertepami. W pewnym momencie gdy droga się wyprostowała a roślinność przerzedziła, na niebie pojawił się potężny słup dymu, który na oko znajdował się kilka kilometrów od nas, a jak wiadomo nie ma dymu bez ognia. Trochę się przestraszyłem, bo okolica była pokryta wysuszoną roślinnością i o rozprzestrzeniający się ogień raczej nie trudno. Jednak skoro już miałem kilkanaście kilometrów za sobą, to postanowiłem jechać dalej (Kamila ciągle spała). Po kilku kilometrach nagle drogę zagrodził szlaban, za którym położony był gładziutki asfalcik. Do szlabanu przyczepiona była karteczka. Wysiadłem z busa i poszedłem przeczytać co na niej jest napisane. Napis głosił mnie więcej tyle: ”Klucz dostępny jest w recepcji”. Jak się okazało zarówno asfaltowa dróżka jak i cały teren znajdujący się za szlabanem, należą do potężnego campingu, którego recepcja i tak znajduje się kilka kilometrów dalej. Kamila w końcu się obudziła i chyba specjalnie nie przejęła, bo nie miała pojęcia ile drogi przebyliśmy kamienistą drogą przez las. Ponieważ nawet nie było jak zawrócić, to jechaliśmy kilkaset metrów na wstecznym aż do rozstaju dróg, gdzie skręciliśmy w inna stronę niż poprzednio i dość szybko dojechaliśmy do głównej trasy. Znów obraliśmy kierunek na Pulę, tym razem postanawiając trzymać się asfaltu. Tuż przed Pulą pokazał nam się obiecujący zjazd do nadmorskich miejscowości i postanowiliśmy spróbować szczęścia. Znów zrobiliśmy kilka bezowocnych kilometrów aż trafiliśmy do małej wioski położonej niedaleko od morza. Nawigacja ukazała nam drogę wychodzącą z wioski i kończącą się kilkaset metrów od wody. Postanowiliśmy tam zjechać i zobaczyć czy może uda nam się w jakikolwiek sposób dotrzeć nad wodę. Jadąc tą drogą dojechaliśmy do cmentarza, co trochę ostudziło nasze nadzieje, ale w momencie gdy kończyła się droga zaznaczona na nawigacji, to zaczynał się podniszczony asfalt prowadzący bliżej morza. Wjechaliśmy więc na ten trakt i dotarliśmy w niesamowite miejsce. Naszym oczom ukazała się malownicza zatoka wraz z nadniszczoną falami przystanią i kilkoma opuszczonymi budynkami. Była to opuszczona baza wojskowa; wszystko było już dawno opuszczone i nadgryzione zębem czasu. Zaczęliśmy przymierzać się do zostania na noc, ale okazało się, że w jednym z budynków położonych trochę wyżej mieszka jakiś dziadek, który zaczął nas obserwować. Aby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania wsiedliśmy w busa i pojechaliśmy dalej szukać noclegu.


Etap 5 - Sekty, Hippisi i inne reggae

Wróciliśmy do miejscowości, którą przejeżdżaliśmy wcześniej, skręciliśmy w inną stronę i dojechaliśmy znowu do szutrowej drogi. Postanowiliśmy raz jeszcze spróbować szczęścia na bezdrożach. Po kilkuset metrach trafiliśmy na rozdroże i zaczęliśmy się zastanawiać w którą stronę pojechać. Nagle z jednej z dróg wyjechało dwóch młodych chłopaków na skuterze, zobaczyli nas i zaczęli machać ręką, żebyśmy jechali w prawo. Było to trochę podejrzane, bo w końcu byliśmy na jakimś zadupiu, nawigacja nie pokazywała żadnej miejscowości w promieniu kilku kilometrów a ktoś nam pokazuje gdzie mamy jechać. Zdecydowaliśmy jednak spróbować. Ruszyliśmy więc w drogę, która zaczęła piąć się pod górę. Niżej widzieliśmy kolejną opuszczoną przystań, do której prowadziła druga droga mijanego rozdroża. Nagle przed nami pokazało się kilka opuszczonych zabudowań pomalowanych sprayami, a przy nich zobaczyliśmy kilka samochodów i trochę ludzi. Ci jak nas tylko zobaczyli to zaczęli machać, krzyczeć hello i się uśmiechać. Zaczęliśmy ich mijać, ludzi widać było coraz więcej, wielu ledwo poubieranych, z długimi włosami i pomyśleliśmy, że trafiliśmy do jakiejś sekty albo komuny żyjącej na uboczu, a w najlepszym razie do jakiegoś hipisowskiego obozu. Zrobiło się DZIWNIE i to bardzo, wrażenie było takie jak byśmy trafili do jakiegoś filmu. Co najlepsze nie zawracaliśmy, a jechaliśmy dalej chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Nagle dojechaliśmy na szczyt wzniesienia i do końca drogi, gdzie jak się okazało stał potężny kilkusetletni fort zbudowany z kamienia. Przy samym forcie zauważyliśmy ludzi z napisem „STAFF” rozstawiających różne sprzęty. Wysiadłem z busa i podszedłem do jednego z nich, aby się zapytać co to za wydarzenie. On powiedział „Reggae Festival” i pokazał ręką na plakat. Rzeczywiście okazało się, że trafiliśmy na teren festiwalu reggae, który miał się zacząć następnego dnia wieczorem. Przynajmniej teraz wiedzieliśmy czemu wszystkim dopisywał humor i każdy był przyjazny. Zgadaliśmy się z grupą Francuzów, którzy przyjechali amperem i T4 westfalią i rozstawiliśmy się obok nich. Nasz postój nie trwał długo gdyż okazało się, że w tym miejscu będą stać różnego rodzaju stragany i trzeba przejechać na pole namiotowe przygotowane obok. Zapakowaliśmy busa (Kamila zrobiła zdjęcie jak wyglądało szybko zapakowane wnętrze, ale ostrość gdzieś uciekła)



i przestawiliśmy się, tym razem obok Belgów, którzy przyjechali VW T5. Szybko znaleźliśmy wspólny język i nawet dostało nam się piwko J Wypytaliśmy ich o festiwal i dowiedzieliśmy się, że impreza trwa 4 dni, kosztuje 50 Euro, a bilety można kupić w dzień imprezy na miejscu. Nie wierzyliśmy w to szczęście, które nas spotkało i cieszyliśmy się z czekającej nas przygody. Jak to jednak w życiu bywa los aż taki łaskawy nie jest i następnego dnia trochę się rypło...


Etap 6 - Kraby zamiast reggae

Ponieważ już byliśmy przekonani o zostaniu na festiwalu, to na następny dzień zaplanowaliśmy zakupienie zaopatrzenia (czyli duuuużo piwa i przekąsek). Wyspaliśmy się całkiem nieźle, campingowe sprzęty zostawiliśmy na miejscu i ruszyliśmy. Tym razem na wjeździe był postawiony szlaban, przy którym był ochroniarz. Zagadałem do niego aby upewnić się co do biletów itd., potwierdził, że można je kupić później już na miejscu bezproblemowo. Ochroniarz odstawił szlaban, wypuścił nas i pojechaliśmy do sklepu. Zrobiliśmy zaopatrzenie i zaczęliśmy wracać napaleni na imprezę. Jak dojeżdżaliśmy do szlabanu, podszedł do nas ten sam ochroniarz, który wypuszczał nas godzinę wcześniej i powiedział, że nie możemy wjechać. Uznałem to za dobry żart, bo facet wyglądał dość przyjaźnie, jednak gdy ten zaczął się upierać to wiedziałem, że jest coś nie tak. Powiedziałem mu, że przecież staliśmy na polu namiotowym, że mamy zostawione rzeczy i chcemy wrócić na nasze miejsce. On powiedział, że ok (w tym momencie odetchnąłem z ulgą, że jednak żartował), ale że samochód do wieczora i tak trzeba zabrać, bo wytyczne są takie, że będą mogły stać same namioty. Aż wierzyć mi się nie chciało w całą sytuację. Mówię facetowi, że my śpimy w samochodzie, mamy tam wszystkie rzeczy itd., powiedziałem też o tych innych samochodach, że przecież jest trochę ludzi co w autach śpi. On na to odparł, że nie ma problemu, bo auta można zabrać na specjalnie przygotowany parking przy tej opuszczonej przystani która znajduje się kilka kilometrów wcześniej i tam je zostawić. Raczej nie odpowiadała nam perspektywa zostawienia busa wraz z naszymi wszystkimi rzeczami kilka kilometrów dalej, więc lekko wk**wieni zwinęliśmy sprzęt i postanowiliśmy wrócić do wcześniej znalezionej zatoczki. Miejsce miało niesamowity klimat i spędziliśmy tam wspaniały dzień totalnie się wyluzowując. 









Będąc nad wodą pozornie nic się nie działo. Wystarczyło jednak pozostać przez chwilę bez ruchu, a na kamieniach pojawiały się dziesiątki małych krabów,

Popołudniu postanowiliśmy znowu poszukać campingu i zrobić sobie trochę odpoczynku od jeżdżenia. Przejechaliśmy kilka miejscowości aż trafiliśmy na camping w Fažanie. Camping przypadł nam do gustu, cena również i zatrzymaliśmy się tam na dwa kolejne dni.



Można podróżować i takim.

Po byczeniu się na campingu postanowiliśmy znowu coś zwiedzić i w nawigacji wbiliśmy Pulę.


Etap 7 - Bardzo długi dzień

Po labie na campingu wyruszyliśmy na zwiedzanie. Wymiary i zwrotność busika znowu nam pomogły w znalezieniu dobrego miejsca parkingowego (a macie posiadacze wielkich kamperów! – żart oczywiście). Już praktycznie od wyjścia z parkingu Pula oferowała niezłe widoczki, pokazując swoją wersję Koloseum:






Miasto ogólnie sprawiało ciekawe wrażenie przeplatając elementy zabytkowej architektury ze współczesną zabudową. 



Zdjęcie tego nie oddaje, ale statek był naprawdę potężny.

A i jakiś busik się napatoczył.

W czasie naszej wędrówki postanowiliśmy zgrzeszyć wielce i udaliśmy się do imperialistycznej nory konsumpcyjnej, czyli McDonald’s. Kolejki nie były za duże, więc się ucieszyliśmy… ale nie na długo. Personel „restauracji” uwijał się tak szybko jak mucha w smole pokazana w zwolnionym tempie i do tego jeszcze znikał na kilka minut w czasie realizacji zamówienia. To co zobaczyliśmy (i przeżyliśmy) było naprawdę niewiarygodne. Wierzyć się nie chciało, że można pracować aż tak wolno. Dwóch polskich pracowników uwinęło by się szybciej niż dziesięciu tamtejszych. Po raptem trochę ponad pół godziny stania w kolejce (aż 3 osoby były przed nami, normalnie nie wiem jakim cudem personel uwinął się tak szybko!) w końcu dostaliśmy naszego FASTfooda. Po napełnieniu żołądków chemicznym syfem, który jednak nieźle smakował, bo zdążyliśmy porządnie zgłodnieć czekając, wróciliśmy do busa i ruszyliśmy dalej. Ten dzień okazał się być jednak baaaardzo długi. Chcieliśmy skorzystać jeszcze ze słoneczka (Kamili już przechodziło uczulenie) i jadąc szutrową dróżką udało nam się trafić w kolejną piękną zatoczkę, tym razem pełną jachtów.





Białe paski od opalania się z za dużym sadłem :(

Wyruszyliśmy dalej na poszukiwanie noclegu. Przejechaliśmy każdą kolejną miejscowość wzdłuż i wszerz i nie znaleźliśmy ani skrawka bezpiecznego miejsca do zaparkowania. Wyjeżdżając z jednej z miejscowości jechaliśmy kilka kilometrów ładną asfaltową drogą (nawigacja pokazywała, że ciągnie się jeszcze daleko wzdłuż wybrzeża) aż w końcu dojechaliśmy (znowu) do szlabanu i campingu. Znów zawróciliśmy i ruszyliśmy dalej. Droga zaczęła coraz bardziej oddalać się od morza, a miejscowości, które mijaliśmy nie miały już nic wspólnego z turystyką. Jadąc przez jedną z wsi, nawigacja pokazała fajny skrót do większej głównej drogi. Tak więc wjechaliśmy w ten skrót, asfalt skończył się już chyba po 100m a później było już tylko gorzej. W pewnym momencie droga była tak gęsto zarośnięta roślinnością, że gałęzie i krzaczory ocierały się o oba lusterka. Kamila zaczęła trochę panikować, bo na przedniej szybie pojawiły się robale spadające z taranowanej roślinności. W końcu zobaczyliśmy, że droga się rozszerza a zarośla się kończą… oto wjechaliśmy na pole. Zmęczeni i załamani zawróciliśmy, okazało się, że źle skręciliśmy i skrót którym mieliśmy jechać odbija na bok, drugą rzeczą która się okazało, było to, że skrót ładnie zaznaczony na nawigacji ma około metra szerokości i ciężko byłoby nim jechać nawet quadem. Powoli zaczęło już się ściemniać, a nas czekała trasa przez zapyziałe wiochy. Jadąc przez kolejne miejscowości byliśmy bacznie obserwowani przez zebrane grupki lokalnych mieszkańców. W jednej z wiosek zobaczyliśmy zdezelowanego busika z powybijanymi szybami i postanowiliśmy opuścić te tereny jak najszybciej. W końcu udało się wjechać na jakąś konkretniejszą trasę. Jako kolejny punkt podróży wybraliśmy Labin (nie mieliśmy pojęcia co to za miejscowość, wydawała się akurat być po drodze) i ruszyliśmy. Nasza wspaniale podpowiadająca nam nawigacja zaprowadziła nas na pięknie wyasfaltowaną drogę, którą sobie jechaliśmy, aż nagle z daleka oczom naszym ukazała się budka strażnicza i szlaban (to już nie wyglądało na camping). Pan z budki (z pewnością przemiły, ale nie mieliśmy ochoty tego sprawdzać) zaczął nas obserwować przez lornetkę. Zawróciliśmy grzecznie busa i zaczęliśmy zasuwać z powrotem. Tym razem udało nam się wjechać na dobrą drogę, która była położona na tyle wysoko, że wypatrzyliśmy lotnisko (raczej wojskowe, bo nie było żadnych oznaczeń), do którego mało co nie dojechaliśmy poprzednią drogą. Godziny i kilometry mijały a my nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca na nocleg. Przejechaliśmy jeszcze kilka większych miejscowości szukając parkingu i nie znaleźliśmy nic. W końcu przyszła już noc, droga nagle zamieniła się w bardzo górzystą i krętą (gdyby nie światła przeciwmgłowe to byłoby ciężko na zakrętach). Po wdrapaniu się na jedną z kolejnych górek ukazał nam się przepiękny widok – Rijeka nocą i niebo niewiarygodnie pełne gwiazd.



W dole natomiast było widać pojedyncze światełka jachtów zacumowanych w zatoce. Widok zapierał dech w piersiach i przez chwilę zapomnieliśmy o zmęczeniu. Czasu na postój nie chcieliśmy jednak marnować za dużo i ruszyliśmy dalej. Niedługo zaczęliśmy mijać kolejne miejscowości położone na górzystym wybrzeżu. Postanowiliśmy rozejrzeć się dokładniej po jednej z większych zwącej się Lovran. Przejechaliśmy prawie wszystkie możliwe uliczki i tracąc już nadzieję na jakikolwiek postój, przypadkiem udało nam się wypatrzyć parking dla miejscowych, na którym było jedno wolne miejsce (najwidoczniej czekające na nas). Zaparkowaliśmy i zaczęliśmy szykować się do snu, a było już po drugiej w nocy.

Etap 8 - Na bogato

Gdy obudziliśmy się kolejnego dnia, okolica nas zachwyciła. Parking znajdował się przy ładnych willach otoczonych kolorowymi kwiatami, a dalej widać było zielone zbocza nadmorskich gór. Byliśmy zaskoczeni, gdyż o tej części Chorwacji nie wiedzieliśmy za wiele i nie mieliśmy pojęcia, że czekają nas takie widoki. Ponieważ miejsce wydawało się bezpieczne, to postanowiliśmy zostawić busa wraz z całym dobytkiem i udać się w stronę wody. Miejscowość okazała się być bardzo malownicza i dość bogata. W zabudowie przeważały zadbane wille z kolorowymi ogrodami, a miejscami rosły palmy. Po chwilach spędzonych nad wodą postanowiliśmy pochodzić trochę po okolicy i nie żałowaliśmy, bo wszędzie było naprawdę pięknie.







Klimat jak na Kubie.

Miejscowe gołębie w ogóle nie bały się turystów.

Nawet grupa Niemek wybrała się busem na wyprawę.



Po miejscowym spacerowaniu postanowiliśmy pojechać do Rijeki i trochę tam pochodzić. Niedługo po naszym przybyciu do Rijeki pogoda się zepsuła i zaczęło strasznie lać. Postanowiliśmy więc wrócić do Lovranu i Rijekę zwiedzić w ciągu kolejnych dni.




W Lovranie pogoda była lepsza i postanowiliśmy pojechać busem nad samą wodę. Udało nam się zaparkować na nabrzeżu i trochę poodpoczywać. Wieczorem w barze przy nabrzeżu szykowało się wesele i powoli zaczęli się zjeżdżać goście. Dwóch młodych chłopaków podjechało wymarzonym samochodem Kamili, czyli audi R8. Podeszliśmy do nich, bo Kamila chciała zrobić sobie zdjęcie przy samochodzie, ale chłopaki pozwolili nawet jej wsiąść do środka. Kamila miała humor na resztę dnia.



Później postanowiliśmy zwiedzić starówkę miasteczka, która z zewnątrz wydawała się śmiesznie mała, jednak kiedy już weszliśmy między budynki, ilość uliczek między nimi nas zaskoczyła i  w pewnym momencie nie wiedzieliśmy już jak wrócić do głównej drogi.






Kolory wieczorem były nie do uwierzenia.

Samochód fana nr 1 Jeleny Rozgi. Napis na masce, to autentyczny autograf (na tylnej szybie jest zdjęcie jak podpisywała).

Gdy zaczęło się ściemniać wróciliśmy na parking z zamiarem pozostania w Lovranie kolejnego dnia. Wstaliśmy rano i postanowiliśmy zjeść śniadanie nad wodą. Pojechaliśmy znowu na nabrzeże i zaczęliśmy grzać śniadanko. W międzyczasie zerwał się wiatr a fale się wzmogły. W momencie jak jedliśmy sobie w busiku, przez betonową osłonę nabrzeża przelała się fala i zalała cały samochód. Wrażenie było niezłe jak woda rąbnęła w dach (całe szczęście, że nie podniesiony). Po chwili morze powtórzyło swój wyczyn i stwierdziliśmy, że jednak chyba czas się zwijać. Mieliśmy pojechać jeszcze do Rijeki, ale postanowiliśmy, że sobie odpuścimy, bo jednak małe miasteczka pociągały nas bardziej od dużego miasta. Ponieważ bus został wcześniej zalany morską wodą, to chcieliśmy udać się do myjni samochodowej, żeby nie przeżarło nam go na wylot. Była jednak niedziela i wszystkie myjnie były pozamykane. Następnym planowanym punktem podróży była wyspa Pag. Wbiliśmy lokalizację w nawigację z postanowieniem, że jak trafi się nam coś ciekawego po drodze to się tam zatrzymamy. Skierowaliśmy się na magistralę adriatycką.

Etap 9 - No to na wyspy!

Przejazd magistralą adriatycką jest przygodą samą w sobie. Przepiękne widoki widoczne za szybami samochodu zapierają dech w piersiach, a w kilku ciekawych miejscach można się zatrzymać i chwilę odpocząć od jazdy. W dniu naszego przejazdu był potworny wiatr, co niestety bardzo utrudniło nam podróż. Podmuchy z przodu samochodu sprawiały, że bus czasem prawie się zatrzymywał, a nagłe boczne podmuchy chciały nas strącić z drogi na urwisko.








Ponieważ ja byłem skupiony na niewypadnięciu z drogi, Kamila porobiła trochę fotek:



Wiatr był niesamowity, tu widać jak rozwiewał wodę.






Brud na szybie, to tak naprawdę sól morska.




Mimo pięknych widoków trasa w końcu zaczęła dawać się we znaki i marzyłem o tym, żeby już przestać jechać. Po drodze mijaliśmy kilka miejscowości, jednak wiatr w nich był nie mniejszy, więc postój w busie latającym na boki też nas zbytnio nie pociągał. Nasz dzielny busik łykał kolejne kilometry a my postanowiliśmy, że tego dnia dojedziemy do promu i dalej na wyspę Pag, bez postoju po drodze. W pewnym momencie z daleka zobaczyliśmy prom i od razu zeszło z nas trochę zmęczenie.




Dojechaliśmy do kolejki samochodów ustawionych do wypłynięcia i mieliśmy nadzieję, że uda nam się załapać na najbliższy kurs. Tak też się stało, byliśmy jednym z ostatnich, którzy wjechali na pokład. Ze względu na warunki pogodowe nasz prom musiał skierować się do innego portu dzięki czemu czas podróży się trochę wydłużył. Jednak zamiast odpoczywać, to wariowaliśmy na pokładzie, bo wicher był niesamowity i skłaniał do zabawy. Niektóre podmuchy były tak silne, że ci pasażerowie którzy nie mieli czego się złapać, kładli się plackiem na pokładzie. Mnie jeden podmuch nieźle rzucił na krzesełka i z lekka obiłem sobie nogę, ale i tak bawiliśmy się świetnie. Jedynym mankamentem było powietrze pełne kropelek słonej wody i praktycznie cali zostaliśmy pokryci solą (busik także, choć jemu to chyba nie robiło różnicy po wcześniejszym zalaniu morskimi falami).















Gdy dopłynęliśmy do brzegu, postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Tak więc ruszyliśmy Drogą (przez duże D, bo to chyba jedyna konkretna droga na całej wyspie) i podziwiając widoczki dotarliśmy aż do miejscowości Pag. Krajobraz powodował, że czuliśmy się jak byśmy byli raczej gdzieś w krajach arabskich niż na europejskiej wyspie. Tym razem z noclegiem poszło łatwo, bo dogadaliśmy się na jednym z parkingów, że parkingowy przymruży oko na to, że śpimy w busie, a w razie co to on o niczym nie wie. Po zaparkowaniu udaliśmy się na spacer (średnio miły, bo choć wiało mniej to i tak momentami było nieprzyjemnie), za to ufało nam się trafić na przejeżdżających akurat uczestników zlotu Lotusa. W powietrzu cały czas obecna była sól i zastanawialiśmy się jak takie warunki wytrzymują mieszkańcy (i ich auta).







Na następny dzień zaplanowaliśmy powrót na stały ląd aby uciec od tego wiatrzycha cholernego, zażyć trochę morskich kąpieli i pobyczyć się na plaży.

Etap 10 - Przeminęło z wiatrem

Naszym następnym celem podróży stała się wyspa Nin, chcieliśmy zobaczyć znajdującą się tam najmniejszą katedrę na świecie. Najpierw jednak trzeba było wydostać się z wyspy, co okazało się odrobinę utrudnione.  Z wyspy na ląd można dostać się promem (co odpadało, bo musielibyśmy nadłożyć kawał drogi) lub zjechać mostem (jednym jedynym). Postanowiliśmy skorzystać z mostu. Trafić na drogę wyjazdową nie było trudno, jednak jazda była bardzo uciążliwa, gdyż wiatr zamiast zelżeć, był jeszcze gorszy niż poprzedniego dnia. Nawet lusterka w busie wyginały się na naszych oczach, a samochodem miotało niewyobrażalnie, cały czas byliśmy przekonani, że nasz busik lada moment po prostu się przewróci. Dodatkową niedogodnością była jeszcze większa ilość wilgotnej soli w powietrzu powodująca, że wszystko stawało się lepkie. Jechaliśmy więc w stronę mostu, aż dojechaliśmy do niezłego korka. Nie było widać jego końca i nie wiadomo było też czym był spowodowany. Po pół godzinie stania w miejscu (i zastanawiania się kiedy w końcu wiatr przewróci busa) zaczęliśmy robić sobie śniadanie, korek nie ruszył się ani o kawałek. Ponieważ z przeciwnej strony nie nadjeżdżały żadne samochody, poza kilkoma które zawróciły, to postanowiliśmy zacwaniakować i skoczyć trochę do przodu. Przejechaliśmy tak dobrze ponad kilometr a końca korka dalej nie było widać, stwierdziliśmy, że nie ma co się dalej pchać i wjechaliśmy w pierwsze lepsze wolne miejsce. W pewnym momencie zobaczyłem zbierającą się przypadkową grupkę ludzi i tam podszedłem. Okazało się, że dogadują się z jakimś motocyklistą aby przejechał cały korek i zobaczył co się stało. Zostawił swoją dziewczynę na miejscu (chyba bał się z nią w ogóle jechać w tym wietrze) i powoli ruszył do przodu. Wrócił po kilkunastu minutach i powiedział, że korek ma jeszcze kilka kilometrów długości a spowodowany jest przez zamknięty most. Sporo samochodów zaczęło zawracać, my jednak zdecydowaliśmy, że posiedzimy jeszcze trochę na miejscu skoro nasz „domek” mamy ze sobą i nie robi nam większej różnicy gdzie się akurat znajdziemy. Po jakichś dwudziestu minutach samochody w końcu zaczęły ruszać do przodu. Tempo było bardzo powolne, ale wiadomo przynajmniej było, że most jest przejezdny. W miarę zbliżania się do mostu wiatr stawał się coraz mocniejszy, gdyż droga była całkiem odsłonięta. Gdy wjechaliśmy na most, gdzie wiało najbardziej, nagle ruch znowu się zatrzymał. Daleko pod nami kotłowała się wzburzona woda, a samochód latał na boki jak oszalały. Nawet osobówki stojące przed nami sprawiały wrażenie, że zaraz odlecą. Kiedy w końcu ruszyliśmy, poczuliśmy wielką ulgę, a zjazd na ląd ucieszył nas jeszcze bardziej. Zaraz po minięciu mostu naszym oczom ukazała się przyczyna zablokowania drogi. Wiatr przewrócił przyczepę campingową, która zablokowała przejazd. Dopiero jak udało się cały zestaw odrobinę przesunąć, tak aby auta mogły przejechać poboczem, to ruch został wznowiony.















Gdy ominęliśmy zawalidrogę, to skierowaliśmy nasze kroki do Nin. W miejscowości nieopodal przewróconej przyczepy spotkaliśmy Polaków stojących w korku w przeciwną stronę. Okazało się, że stali oni tam ponad 4 godziny, więc my nie mieliśmy tak źle (pomijając już fakt, że dla nas postój z racji na charakter samochodu nigdy nie jest zbyt męczący). Droga przed nami zaczęła się powoli robić płaska (poza kilkoma stromymi podjazdami) a dookoła pojawiała się roślinność.




Etap 11 - Trochę plaży, trochę zwiedzania - ogólnie wypoczynek

Po niedługim czasie dojechaliśmy na wyspę Nin. Zajechaliśmy na parking i chcieliśmy iść zwiedzać, jednak po chwili zdecydowaliśmy, że lepiej będzie najpierw poszukać jakiegoś konkretnego miejsca na postój (mijaliśmy kawałek wcześniej tablicę z napisem camping). Zjechaliśmy więc z wyspy i tuż za mostem skręciliśmy w stronę campingu, który położony był raptem 150m dalej i bliziutko plaży. Podeszliśmy, zapytaliśmy o cenę i zdecydowaliśmy się na postój. Po podliczeniu naszych funduszy i pozostałych dni wolnego, postanowiliśmy zatrzymać się na 4 pełne dni i zrobić sobie totalny luz od przemieszczania. Niestety cały czas towarzyszył nam wiatr. Co prawda nie tak mocny jak na wyspie Pag czy magistrali Adriatyckiej, ale jednak dokuczliwy. Ponieważ już od kilku dni nie zażywaliśmy morskich kąpieli, to zamiast na zwiedzanie postanowiliśmy udać się na plażę. Jak można się domyślić na plaży wiało jeszcze gorzej. my jednak zamiast się zniechęcać całkiem nieźle się bawiliśmy (poza kilkoma momentami, gdzie czuliśmy się jak felgi podczas piaskowania).


Allah akbar! ;P

Taki wiatr był, że aż ostrość zwiało.





Okolica zachęcała do zwiedzania, więc w końcu udaliśmy się trochę połazić. Wyspa Nin jest niewielka, ale dość ciekawa (znajduje się tam najmniejsza katedra na świecie i w okolicznej pizzerii mają niezłą pizzę).





W międzyczasie okazało się, że na tym samym campingu, na którym stoimy, rok czy dwa lata wcześniej byli też moi rodzice. Podpowiedzieli nam oni jak w łatwy sposób dostać się do Zadaru (czyli autobusem). W początkowych planach mieliśmy pojechać do Zadaru busem po opuszczeniu campingu, ale w rezultacie zrobiliśmy tak jak poradzili rodzice. Dzień wycieczki był słoneczny i upał dawał się trochę we znaki, jednak sam Zadar okazał się być dość ciekawy.













Nasz wypad do Zadaru jednak nie był do końca udany, a został zepsuty przez jeden drobny szczegół... Otóż brakło nam już miejscowej waluty i chcieliśmy znaleźć jakiś kantor. Włóczyliśmy się po uliczkach starówki i nie znaleźliśmy ani jednego, więc udaliśmy się w stronę miasta z zamiarem wymiany gotówki i powrotu na zwiedzanie. Chodząc jednak po mieście również nie mogliśmy żadnego kantoru znaleźć. Gdy w końcu doszliśmy do galerii handlowej, gdzie kantor się znajdował (nawet złotówki przyjmowali), to byliśmy już tak padnięci, że zamiast wrócić na starówkę, to udaliśmy się na autobus (galeria była rzut beretem od dworca). Żałowaliśmy dość mocno, ale gorąca aura i bolące nogi skutecznie nas zniechęciły od zwiedzania. Na domiar złego po powrocie na camping okazało się, że brakuje nam 50 euro... musiały wypaść gdzieś z portfela i kogoś bardzo uszczęśliwić. Niezrażeni jednak udaliśmy się na kolację na wyspę aby trochę osłodzić dzień i przy okazji mogłem trochę porobić za woła roboczego tachając zakupy.




Czterodniowy pobyt na campingu pozwolił nam zebrać siły i powoli szykować się na powrót do domu. W planach jednak mieliśmy jeszcze jeziora Plitvickie. Po opuszczeniu campingu skorzystaliśmy jeszcze z pogody i udaliśmy się na plażę, ruszając w trasę dopiero później.

Etap 12 - W głąb lądu

Droga w głąb lądu aż do jezior przebiegła bez żadnych przygód. Gdy wjechaliśmy w zalesiony górzysty teren zdecydowaliśmy się na postój na dziko, jednak przydrożna tablica informująca o możliwości napotkania niedźwiedzia szybko nas do tego zniechęciła. Gdy dojechaliśmy do jezior, było już dość późno i stwierdziliśmy, że zaczniemy zwiedzanie następnego dnia z samego rana. Campingów w okolicy było dość sporo, jednak ceny postoju skutecznie nas odstraszały. W końcu trafiliśmy na fajny camping w rozsądnych pieniądzach i zatrzymaliśmy się na nocleg. 









Następnego dnia obudziliśmy się w okolicach południa, więc nici z planów wczesnego wyjścia. Udaliśmy się na zwiedzanie jezior, które były bardzo malownicze, ale dziki tłum (w szczególności Azjatów wszelkiej maści) i niewyobrażalna duchota wymęczyły nas strasznie. Miejsce jednak było na tyle niesamowite, że z pewnością tam wrócimy i to nie jeden raz.


Woda była czysta jak łza



















Ryby podpływały gdy tylko ktoś się zbliżył do wody.





Ponieważ mieliśmy dzień zapasu na powrót do domu, postanowiliśmy wyznaczyć jeszcze jeden, ostatni punkt naszej podróży, którym miała być jaskinia w Postojnej na Słowenii (na jej reklamę natrafiliśmy przypadkiem będąc jeszcze w Lovranie).


Późnym popołudniem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy jechać jak najkrócej, więc w nawigacji wklepaliśmy najkrótszą trasę (dla naszego busika raczej długość trasy się liczy niż jej „szybkość”). Droga którą jechaliśmy początkowo wyglądała nieźle, ale po pewnym czasie zaczęła przypominać andyjskie drogi śmierci. Z jednej strony był spora przepaść, z drugiej zbocze górskie, a minięcie się dwóch samochodów było możliwe tylko miejscami. Całe szczęście ruch był wybitnie mały (minęliśmy chyba ze dwa samochody na odcinku kilkunastu kilometrów) i jakoś daliśmy radę. Gdy tylko wyjechaliśmy z lasów, trafiliśmy na tereny wiejskie, gdzie turystów chyba nie widziano na oczy a czas zatrzymał się dawno. Wiele budynków było opuszczonych i popadło w ruinę tworząc dziwny postapokaliptyczny klimat mijanych miejsc. Ogólnie przejazd przez ten nietypowy wiejski krajobraz sprawiał wrażenie surrealistycznego. Ciekawe było, że przez kilkadziesiąt kilometrów nie napotkaliśmy ani jednego sklepu ani stacji benzynowej.  Chciałem zrobić jak najwięcej trasy w drodze do Postojnej, ale będąc już na Słowenii włączyło mi się zmęczenie (Kamila spała już od kilku godzin). Szukałem jakiejś stacji benzynowej, albo w miarę bezpiecznego miejsca na postój, jednak nic takiego się nie znalazło, gdyż jechaliśmy głównie lasami po górskich krętych drogach. Udało nam się stanąć na nocleg dopiero w Postojnej, więc przynajmniej mieliśmy blisko do pożądanej atrakcji turystycznej.




Etap 13 - Ostatnie przygody

Kolejnego dnia udaliśmy się do jaskini. Cała infrastruktura obiektu turystycznego była na naprawdę najwyższym poziomie. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że możemy kupić łączony bilet do jaskini, na pobliskie wystawy oraz do położonego nieopodal zamku wbudowanego w skałę. Sama jaskinia zrobiła na nas ogromne wrażenie, pozostawiając w pamięci niesamowite widoki. Szkoda tylko, że lustrzanka została w samochodzie i zdjęcia robiłem tanią małpką (w Polsce z reguły jest problem z fotografowaniem tego typu obiektów, tam okazało się to bez problematyczne).


Pierwszy etap zwiedzania odbywał się kolejką.




BUAHAHAHAHAHAHAHA!



Po zaliczeniu jaskini i wystaw udaliśmy się w stronę zamku. Znalezienie miejsca parkingowego graniczyło z cudem, ale udało nam się postawić autko obok jego starszego brata. Gdy zobaczyliśmy zamek, to pomyśleliśmy, że obejdziemy go w pół godzinki maksymalnie a później ruszymy dalej w trasę. Przy samym wejściu jednak okazało się, że pod zamkiem ciągną się jaskinie, po których odbywa się wycieczka. Poszliśmy więc pochodzić po jaskiniach (pełnych nietoperzy) i dopiero później do zamku. Gdy weszliśmy do samego budynku i zaczęliśmy przechodzić wyznaczoną trasę (wszystkie pomieszczenia ponumerowano), to byliśmy w szoku, że w środku jest tyle pomieszczeń i korytarzy. W pewnym momencie wydawało się już, że wnętrze zamku powiększa się w nieskończoność a my znajdujemy się w jakiejś przestrzeni nieuklidesowej. Ogólnie rzecz biorąc zamek wywarł na nas bardzo duże wrażenie, mimo iż na początku miał być tylko dodatkiem do zwiedzania jaskini w Postojnej. 




Takim to dopiero można by pozwiedzać.

Oszczędzali na fundamentach, to zbudowali na skale ;)





Inna odnoga trasy ciągnie się całymi kilometrami w głąb wzgórz.






No comment po prostu

Grota nad zamkiem była zamieszkiwana jeszcze w czasach prehistorycznych.

Później ruszyliśmy w trasę malowniczymi drogami ciągnącymi się wśród wzgórz skąpanych w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca. Widoki były przepiękne, a my dopiero gdy słońce schowało się za górami przypomnieliśmy sobie o istnieniu aparatu fotograficznego – chyba nas przyćmiło z tego zachwytu.

W końcu wjechaliśmy na zatłoczoną autostradę i stanęliśmy na pierwszej napotkanej stacji benzynowej, aby przygotować kolację. Ruch był tam ogromny, a autobusy i tiry ledwo się mieściły na parkingu (choć był potężny). Podczas gdy szykowaliśmy jedzenie, usłyszeliśmy głośny trzask. Okazało się, że kierowca autobusu z Rumunii, cofając wjechał w tira z Polski i przewrócił  cały jego ładunek wewnątrz naczepy. Kilku odważnych (czytaj: wypitych) pasażerów autobusu wyszło bronić swoich racji swojego kierowcy. Zainteresowałem się sytuacją i poszedłem zagadać do naszego rodaka. Okazało się, że nie może dogadać się z Rumunami, bo oni mówią tylko po angielsku a on angielskiego nie zna. Zostałem więc tłumaczem i ostrożnie filtrując słowa prowadziłem rozmowy między stronami. Rumuni kombinowali strasznie i zarzekali się, że muszą mieć dane ubezpieczyciela tira, bo inaczej nie będą mogli naprawić swojego autobusu. Wytłumaczyliśmy im jednak, że danych nie potrzebują i że wezwiemy policję jeśli nie potrafią się dogadać. Nasz kierowca sprawdził dokładnie ładunek i stwierdził, że mimo przewrócenia się, jest cały dzięki dobremu zabezpieczeniu (a wiózł bańki z cienkiego szkła). Powiedział mi, że skoro ładunek cały, naczepa tylko lekko przerysowana, to jest w stanie przyjąć od Rumunów propozycję polubownego załatwienia sprawy. Wykręcali się strasznie, ale w końcu dali mi 50 euro, które przekazałem polskiemu kierowcy. Sprawa była załatwiona, więc poszedłem na stygnącą kolację. Po kliku chwilach w drzwiach busa pojawił się Polski kierowca i przyniósł klika browarków w podziękowaniu. Nie chcąc nadwyrężać czasu, postanowiliśmy trasę do domu rozłożyć na jeszcze dwa dni zamiast jednego, mimo że można by przejechać całość naraz. Dobrze wybraliśmy, bo przez roboty drogowe w Czechach, staliśmy wiele godzin w korkach i tak czy siak czekałby nas przymusowy nocleg (a tak przynajmniej wybraliśmy stację która najbardziej nam odpowiadała). Droga do domu minęła już bez większych przygód, a my wysiadając z auta w kraju mieliśmy wrażenie jakby nas nie było co najmniej rok.

Trasa wyprawy

W google maps określiłem mniej więcej jak wyglądała trasa naszej wyprawy, zaznaczając najważniejsze punkty podróży. W rzeczywistości jednak zrobiliśmy ok 400km więcej poruszając się lokalnie i po bezdrożach.



4 komentarze:

  1. Ale ślicznie napisałeś kochanie. Większej połowy już nie pamiętam, nawet nie wiedziałam że byłam w tylu miejscowościach. Super pamiątka na stare lata :D

    OdpowiedzUsuń
  2. 37 yrs old Executive Secretary Salmon Saphin, hailing from Listowel enjoys watching movies like "Christmas Toy, The" and Skiing. Took a trip to Ha Long Bay and drives a Jaguar D-Type. zerknij na strone internetowa

    OdpowiedzUsuń